Helena Pilejczyk (Majcher) urodziła się pierwszego kwietnia 1931 roku we wsi Zieluń. W tym dniu chcemy więc przypomnieć trochę inny aspekt jej przygody życia. Małżeństwo z Lucjanem Pilejczykiem. Rodzina, którą razem zbudowali, była dla jej dalszych losów, kluczowa. Może nawet bardziej, jak się wielu wydaje.
Państwo decyduje
W sekretariacie budynku przy al. Wojska Polskiego w Olsztynie leżał stos druków. Szara teczka i jej zawartość była tam jedną z najważniejszych dokumentów. W niej bowiem znajdowały się świadectwa absolwentów Technikum Samochodowego Ministerstwa Transportu Drogowego i Lotniczego w Olsztynie. Jedno z nich było wypisane na nazwisko młodego chłopaka, który przyjechał na Warmię z dalekiej Hajnówki (miejscowość niedaleko Białegostoku), aby zdobyć praktyczne umiejętności i zawód. Wziął je, spojrzał z nostalgią w kierunku znajomych budynków i rozpoczął kolejny etap swojego biegu. Po kilku latach nauki osiągnął to, co zaplanował. Mógł ruszyć dalej. Do Elbląga.
To tam otrzymał nakaz pracy. Były lata 50-te. Państwo, na mocy ustawy z 7 marca 1950 roku, „o zapobieżeniu płynności kadr pracowników w zawodach lub specjalnościach szczególnie ważnych dla gospodarki uspołecznionej”, kierowało do pracy absolwentów szkół średnich i wyższych. Miasto dopiero budowało swoją pozycję w nowej Polsce, dlatego potrzebowało wykształconych ludzi. Branża przemysłowa również. W efekcie elbląskie zakłady chętnie przygarniały uzdolniony narybek. Dlatego też Lucjan Pilejczyk rozpoczął na północy kraju praktykę laboranta w jednym z miejscowych przedsiębiorstw.
Sport łączy ludzi
Urodzony 1933 roku kawaler, tak jak inni w jego wieku, szukał ciekawych pomysłów na spędzanie wolnego czasu. Gra w siatkówkę nie była idealną formą relaksu po wielu godzinach spędzonych w lokalnej firmie. Koledzy namawiali, a on, tym bardziej że nie miał nic lepszego do roboty, poszedł wraz z nimi na salę gimnastyczną. Ten epizod zmienił jego życie.
„Kto to jest?”, zapytał znajomego, dyskretnie wskazując wzrokiem na filigranową blondynkę. „To Lusia Majcher”, usłyszał. Smukła dziewczyna kontynuowała bowiem swoją przygodę z dyscypliną, z dawnego liceum pedagogicznego. Wkrótce zaczął wiedzieć o niej więcej. Zaczęli się spotykać, byli w podobnym wieku, co tylko pomagało w rozwoju tej relacji. Lucjanowi ewidentnie wpadła w oko. Helena pozwalała, aby on odprowadzał ją do domu. Natomiast, gdy szła na trening, Lutek również był przy niej.
Tak rozpoczynała się historia małżeństwa, które osiągnęło wspaniały międzynarodowy sukces w sporcie. Mimo, że to Helena Pilejczyk zdobywała medale, puchary, uczestniczyła w mistrzostwach świata, igrzyskach olimpijskich i zwiedziła kilka kontynentów, jej dorobek trzeba podzielić na dwie osoby. Bez Lucjana nie byłoby szczęśliwej i spełnionej Lusi.
Odwrócone role
W starym, małżeńskim powiedzeniu czytamy, że za sukcesem mężczyzny stoi właściwa kobieta. Tutaj za sukcesem kobiety, stał właściwy mężczyzna. Wkład Lucjana w jej osiągnięcia był tak samo ważny. Taką opinię mają w zasadzie wszyscy, którzy dobrze znali Helenę.
Skąd takie głosy? Łyżwiarstwo szybkie niełatwo się uprawia. To truizm, nawet obecnie, a co dopiero w pierwszych latach istnienia PRL-u. Aby coś w nim zdobyć, należało wyjeżdżać w dalekie i cykliczne zgrupowania. W przypadku, gdy mieszkało się w znacznej odległości od jedynego właściwego toru do jazdy na panczenach (Zakopane), każdy obóz stawał się czasochłonną rozłąką z rodziną. Ktoś w tamtym czasie musiał więc zająć się domem, zaopiekować się dzieckiem. Ktoś, kto akceptował taki styl życia i taki podział małżeńskich ról.
Wsparcie
Przyjaciele i znajomi Lusi zgodnie mówili, że Helena nie miała w zasadzie problemów zawodowych, ani prywatnych. Ten spokój w domu i powierzenie spraw rodzinnych w ręce męża, dawały jej poczucie bezpieczeństwa w codziennym życiu.
„Miałam spokojną głowę. Wiedziałam, że właściwa osoba opiekuje się moim synkiem, gdy jestem na zawodach”, podkreślała Helena Pilejczyk.
„Lucjan jej pomagał. On jej zezwalał na kontynuowanie kariery (po urodzeniu syna czy po igrzyskach w 1964 roku – przyp. aut.). Godził się z jej startami. A to bardzo ważne. Wiem co mówię”, wspomina Wanda Gąsiewska, koleżanka z toru.
Lucjan zwerbowany
Spokojna głowa i fakt, że w domu, dzięki mężowi, wszystko jest w miarę możliwości poukładane, dawało potężne argumenty dla jej dalszej przygody z panczenami. Druga rzecz to pełna akceptacja jej pasji przez Lucjana, który również zainteresował się tą dziedziną. Od początku bowiem Helenie udało się zachęcić go, czy wręcz zwerbować, do wejścia w świat tej dyscypliny. To dzięki niej został później sędzią łyżwiarskim i działaczem, co jeszcze bardziej pomagało mistrzyni. Powstał więc zgrany duet, który ciągnął wózek w tym samym kierunku.
„Lucjan motywował ją, mobilizował. Możliwe, że dzięki jego obecności i wsparciu nie myślała także o balowaniu”, nadmienia Roman Rycke.
To, że nie przeszkadzał żonie w łyżwiarstwie miało także inne uzasadnienie. „On uważał, że każdy ma swoją robotę do zrobienia, że każdy ma do spełnienia swoją rolę w życiu”, przedstawia Wanda Gąsiewska. Jego zdaniem, rolą Lusi było jeździć na łyżwach i wygrywać.
„Udała ci się, bracie, żona! No, a medal to chyba opijemy”, mówili jego koledzy z Fabryki Urządzeń Kuziennych, gdy Helena brylowała na olimpiadzie. Sukces ten, po wysłuchaniu relacji z radia, Lucjan świętował razem z żoną Kazimierza Kalbarczyka, w ich domu, wraz z innymi przyjaciółmi. Wszyscy raczyli się wtedy swojskim winem gospodyni.
Co ciekawe, z pobytu w Szwecji, Helena przywiozła mężowi specjalny prezent, czyli nieprasowaną koszulę. Wybrała taki, bo "nie lubiła ich prasować". Praktyczne.
Lucek, udała Ci się żona! – mówili koledzy z pracy. Poprawi krawat, ugotuje obiad, przywiezie medal olimpijski. Fotografia z archiwum Heleny Pilejczyk, źródło: Pracownia Digitalizacji eswiatowid.pl
Przyjaciel uczniów
W przypadku Heleny takie postrzeganie świata przez męża dało jej szansę na zrobienie czegoś znaczącego. Na samospełnienie i zadowolenie z siebie. To był niezwykły atut i ogromne szczęście dla kobiety, która uprawiała tak wymagający sport.
„W domu zostawał z dzieckiem. Był w Elblągu, gdy ona trenowała setki, tysiące kilometrów od niego. Trudno było go za to nie kochać. Myślę, że cudownie się dobrali. To były też jego sukcesy”, mówi Wanda Gąsiewska.
Czasem jeździł z nią na zawody. Sędziował te, w których brała nawet udział i mierzył czas jej biegów, trzymając w rękach nadpalonego papierosa. Trudno sobie wyobrazić bardziej korzystną sytuację do uprawiania tego długodystansowego biegu, jakim niewątpliwie jest i łyżwiarstwo szybkie i małżeństwo.
Oboje byli w tym środowisku, znali jego specyfikę i potrafili ustawić sobie wszystkie sprawy tak, aby nadal z powodzeniem w nim się realizować.
„W czasach, gdy pracowałam w Szkole Podstawowej nr 12 w Elblągu i trenowałam młodzież, mój mąż, oczywiście społecznie, pomagał mi podczas wyjazdów na zgrupowania i imprezy. Jego pomoc polegała na tym, że zostawał w mieście i pilnował, aby zajęcia nadal mogły się odbywać. Chciałam, aby wszyscy moi podopieczni w tamtym czasie nie zaniedbywali szkolenia. Najstarszy uczeń prowadził proste ćwiczenia, a mąż pilnował, aby wszystko było w porządku. Co ciekawe, dzieciom to odpowiadało, bo on był dla nich mniej wymagający”, wspominała Lusia.
Wspierał ją również w realizacji ważnej dla żony inwestycji.
„Gdy budowano tę szkołę, teren przed jej budynkiem nie był wykorzystany. Postanowiłam działać, aby tam znalazł się tor wrotkarski. A już pojawiały się głosy, że przejmą go szkolni biolodzy. Dzięki pomocy męża i wielu innych osób, które kierowały tam materiały budowlane, udało się zbudować tor”.
Ich wspólny sukces
W trudnym momencie, gdy wydawało się, że Helena Pilejczyk będzie musiała zrezygnować z panczenów, Lucjan stanął za nią. A bez takich ruchów nie byłoby kolejnych rekordów elblążanki, medali mistrzostw Polski i wyjazdów na imprezy międzynarodowe. Oboje tworzyli zgrany i wyjątkowy tandem.
„Moja żona od czasu, gdy się poznaliśmy, tryska zdrowiem i energią, życzliwością dla ludzi, a w chwilach przykrych zawsze wszystkich pociesza, mówiąc, iż przecież może być gorzej”, opowiadał.
Każdy kto próbował jeździć w niedopasowanej parze łyżew doskonale rozumie, że jest to niemożliwe. Na dłuższą metę doprowadzi to bowiem do otarć, kontuzji, a przyjemność z uprawiania tego sportu zostanie skutecznie wyparta. Aby kontynuować bieg po lodzie, trzeba tego uniknąć. Znaleźć właściwą parę.
Im się to udało.
Napisz komentarz
Komentarze