Helena Pilejczyk urodziła się 1 kwietnia 1931 r. W Elblągu, gdzie został odkryty jej talent do łyżwiarstwa szybkiego, zamieszkała w 1950 roku. Jej kariera sportowa była pełna sukcesów.
Ten najcenniejszy odniosła 21 lutego 1960 r. w amerykańskiej miejscowości Squaw Valley, gdzie na igrzyskach olimpijskich wywalczyła brązowy medal w wyścigu łyżwiarek szybkich na 1500 metrów. Poza tym trzydzieści siedem razy zdobywała tytuł mistrzyni Polski, ustanowiła 48 rekordów Polski, była medalistką mistrzostw świata.
Po skończeniu czynnej kariery zawodniczej nadal była związana z łyżwiarstwem szybkim. Jako trener wychowała wielu znakomitych zawodników, którzy, idąc w jej ślady, zdobywali medale i ustanawiali kolejne rekordy. Jej dokonania były wielokrotnie nagradzane, została odznaczona m.in. Srebrnym i Brązowym Medalem za Wybitne Osiągnięcia Sportowe oraz Krzyżem Kawalerskim i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. W czerwcu 2002 roku Rada Miejska w Elblągu nadała pani Helenie Pilejczyk tytuł Honorowego Obywatela Elbląga.
Sukces, stres i suweniry Heleny Pilejczyk - wspomnienie
Dla każdej z polskich panczenistek pobyt w 1960 roku na olimpiadzie w USA był inny. Helena Pilejczyk zdobyła brązowy medal, trenując ciężko, a Elwira Seroczyńska srebrny, trenując lekko. Występ za oceanem trochę Lusi osłodziły nietypowe prezenty w Elblągu. Oto przebieg zawodów w Squaw Valley.
Kurort przywitał Polaków piękną pogodą. Słońce odbijało się od szerokich połaci białego puchu. Łyżwiarki zakwaterowano w jednym z wojskowych pawilonów, które stanęły na terenie wioski olimpijskiej. Wojsko aktywnie udzielało się bowiem w organizację imprezy. Dawało do dyspozycji sportowców łóżka, przywiezione z koszar, oraz dbało o bezpieczeństwo przybyłych tam reprezentantów z różnych krajów. Przed kobiecym pawilonem stał wartownik, o czym wspominała Elwira Seroczyńska.
Kadra panczenistek nie mogła zbyt często wylegiwać się na swoich pryczach. Gdy jednak pojawiała się taka możliwość, Lusia nie omieszkała z tego przywileju skorzystać. W wolnym czasie lubiła sobie poczytać. Na pobyt w Stanach Zjednoczonych zabrała ze sobą opasłą książkę węgierskiego pisarza Móra Jókaia. Jej tytuł „Złoty człowiek” idealnie wpisywał się to miejsce i jej cel przybycia…
Specyficzna dieta
W wiosce wszyscy sportowcy i szkoleniowcy jadali wspólne posiłki. Amerykanie dbali o to, aby każdego obficie nakarmić i napoić. Na każdym stoliku stały owoce, a syte menu (w niemieckim filmie dokumentalnym z imprezy widać jak kucharze nakładają sportowcom indyki z hojnymi dodatkami) wręcz zachęcało przybyłych do przejadania się.
Reprezentanci mogli korzystać z darmowych porcji lodów, hot dogów czy specjalnych lunchów. Te przygotowywano bowiem w pudełkach i wydawano na wynos. W nich znajdowały się pokaźne zestawy smakołyków: kanapki, jajka na twardo czy czekoladowy batonik. Dbano więc o szczegóły.
Trening, trening…
Nazajutrz, po przyjeździe, łyżwiarki zjadły śniadanie i rano udały się na pierwszy rozruch na lodzie. Drużyny zapoznawały się z jego powierzchnią. „Pierwszy trening minął na technicznej jeździe i bacznej obserwacji konkurentek, których większość właściwie już znałam. Wszyscy trenowali z pełną swobodą i uśmiechem, tylko nieliczni ze skupieniem i powagą na twarzy”, opowiadała Elwira.
W tej skromnej grupie, która „z powagą” trenowała jeszcze przed startem, była Helena Pilejczyk. Kazimierz Kalbarczyk motywował Lusię do ciężkiej pracy. „W USA nadal były intensywne ćwiczenia”, opisuje elblążanka. A koleżanki i rywalki? Mówiła, że wśród faworytek tylko ona dodatkowo pracowała na tafli i to na wysokich obrotach. „Elwira jeździła mniej intensywnie i krócej przebywała na lodzie. Moja rywalka z mistrzostw świata Helga Hasse ćwiczyła tylko sprinty i to po kilkanaście minut. Nie ujawniały aktualnej formy kandydatki do złotych medali – Rosjanki. Karty odkrywałam ja i Amerykanki”, relacjonowała.
Intensywne przygotowania do najważniejszego startu w karierze dały się jej we znaki. W Squaw Valley łyżwiarka zaczynała odczuwać zmęczenie dłużącym się sezonem, który w przeciągu kilku tygodni wymagał ogromnego wysiłku, koncentracji i ciągłej walki o formę. Możliwe, że po prostu była już przetrenowana i resztkami sił rywalizowała o medale. „Gdyby igrzyska rozpoczęły się tydzień później – wróciłabym bez medalu”, sugerowała.
Nerwy elblążanki
Po otwarciu Igrzysk rozpoczęły się sportowe zmagania. Ci, którzy nie mogli odwiedzić Squaw Valley, raczyli się telewizyjnymi transmisjami. Kibice z Polski nie mieli jednak takich wygód. W efekcie najświeższych informacji słuchali w Polskim Radiu, ale nie były to relacje na żywo, tylko podsumowania dnia.
Emocje rosły. Helena Pilejczyk słabo spała przed pierwszym startem. W biegu na 500 metrów miała rywalizować już w sobotę, dlatego szybsze przybycie do wioski miało swoje zalety. Od rana, stojąc w kolejce po posiłek w olimpijskiej jadłodajni, rozgrywała w swojej głowie wszystkie warianty premierowego występu. „Na śniadanie nie mogłam z nerwów niczego zjeść, dobrze że swój pierwszy bieg miałam już o 10:00”, mówiła . A dokładniej mówiąc, start zawodów odbywał się o godzinie 9:00 miejscowego czasu.
W odmiennym nastroju była natomiast Elwira Seroczyńska. „Jeśli chodzi o mnie, zaraz po przybyciu zorientowałam się, że jestem w dobrej dyspozycji. Czułam się znakomicie. Organizm przyswoił klimat bardzo szybko”, opisywała.
500 metrów
Helena Pilejczyk na kilka minut przed swoim debiutanckim biegiem, weszła na taflę. Po chwili założyła na nos okulary. Oparła ciężar ciała na nogach, lekko pochyliła tułów w kierunku jazdy i czekała już tylko na sygnał do startu. Na inaugurację zawodów ruszyła na lód, mając za rywalkę najlepszą szwedzką łyżwiarkę Cristine Scherling. A to z nią przegrała niedawno na tym dystansie, podczas mistrzostw świata w Ostersund.
Tutaj było nieco inaczej. Obie pojechały szybciej jak kilka tygodni temu, ale to „Lusia” była pierwsza na mecie tego wyścigu. Wyprzedziła swoją koleżankę z toru o zaledwie o 0,5 sekundy. W sumie zajęła jednak odległą, 12 pozycję. Owszem, pobiła rekord kraju na 500 metrów, co pod względem szkoleniowym było znakomitym osiągnięciem, ale co zaskakujące nie była najlepsza nawet w swojej własnej ekipie.
Sprint nigdy nie był jej najsilniejszą bronią, aczkolwiek i tak było to zaskoczeniem. Elwira bowiem zaimponowała formą i pojechała od niej szybciej. Nasza druga reprezentantka wywalczyła wysoką, 6 lokatę, wraz z radziecką zawodniczką Kłarą Gusiewą. Medal był o krok, zabrakło jej 0,8 sekundy do podium.
Dwa medale
W niedzielę odbywał się bieg na 1500 metrów. Na tym dystansie Helena Pilejczyk czuła się silniejsza. To już nie był sprint, a wiadomo, im dłuższa trasa, tym „Lusia” radziła sobie lepiej. W pierwszej parze na lód ruszyła Kłara Gusiewa, która z rezultatem 2:28,7 objęła prowadzenie. To był czas o ponad 9 sekund lepszy od polskiego rekordu. Poprzeczka była zawieszona wysoko, nie tylko dla elblążanki.
Na taflę w siódmej parze na taflę weszła Elwira Seroczyńska i Jeanne Omelenchuk z USA. Polka jechała bez presji i wykręciła 2:25,7 czyli prawie rekord świata. Objęła prowadzenie, które utrzymywało się aż do przedostatniego biegu. Wtedy było już wiadomo, że Polska zdobędzie na tych igrzyskach swój pierwszy medal. Jedyną niewiadomą stawał się kolor tego krążka.
Helena Pilejczyk wyszła na taflę razem z Rosjanką Lidią Skoblikową. Obie zawodniczki ustawiły się na prostej, do czego elblążanka była już przyzwyczajona i energicznie wystartowały. A tak ten bieg przedstawił korespondent PAP-u, będący tuż przy olimpijskim lodzie: „Obie ze startu wychodzą równo, trzymając się razem przez 1,5 okrążenia. Na wirażu Pilejczykowa wysuwa się naprzód. Przez pewien czas jest pierwsza. Tempo jest niezwykle szybkie. Na trzecim okrążeniu Skoblikowa wysuwa się pewnie naprzód, uzyskując wyraźną przewagę. Na pół okrążenia przed metą wynosi ona już około 25 metrów. Na wirażu Pilejczykowa zrywa się do finiszu, jedzie doskonale, szybko zmniejszając dzielącą ją od Skoblikowej odległość. Do końca biegu jest jednak zbyt blisko. Pierwsza na metę, bijąc rekord świata, wpada zawodniczka radziecka. 15 metrów za nią mija linię Polka”, pisał w swojej depeszy do kraju redaktor Bogdan Chyliński .
Po latach Helena zaczęła dokładniej analizować swój medalowy bieg. „Szczerze mówiąc odczuwam pewien niedosyt. Być może popełniono błąd w przygotowaniach – zbyt intensywnie trenowałam w ostatnich dniach, poprzedzających mój olimpijski występ i w efekcie zabrakło mi świeżości, dynamiki. (…) Z moich doświadczeń wynika, że przetrenowanie jest gorsze od niedotrenowania, bo to ostatnie można (w jakiejś mierze) zastąpić ambicją”, oceniała . A elblążanka miała wysokie ambicje. „Zawsze marzyłam o złocie olimpijskim. Niestety zdobyłam tylko medal brązowy. Kolor nie jest ważny, liczy się udział w najpiękniejszej imprezie sportowej mojego życia. Każdemu sportowcowi życzę, aby miał możliwość przeżycia takich wzruszeń”, wspominała.
Nasze panie pojechały jeszcze na kolejne dwa dystanse: 1000 i 5000 m, ale tam medalu już nie zdobyły.
Skórzana aktówka
Samolot z USA wylądował na Okęciu, bezpiecznie przywożąc reprezentację. Helena Pilejczyk i Kazimierz Kalbarczyk, zaraz po powitaniu, wsiedli do pociągu i 12 marca 1960 roku pojechali do domu w Elblągu. Ich przyjazd potraktowano w mieście bardzo poważnie, a najbardziej w firmie, w której oboje pracowali. Tak poważnie, że zdecydowano w niej, aby powitanie tej dwójki przygotował główny specjalista do spraw organizacji imprez w Zamechu. Pan Wincenty Pańka miał w swoim dorobku wiele zakładowych wydarzeń i nie miał problemu z wywiązaniem się z zadania, które powierzył mu sam dyrektor naczelny .
Na dworcu słychać było głos z megafonu, oznajmiający przybycie bohaterów. Za mikrofonem był wtedy sam organizator powitania. Peron był pełen ludzi. Na nim zaczęły pojawiać się specjalne delegacje urzędników, przedstawiciele klubów sportowych oraz spora grupa młodzieży. „Z daleka już, w oknie wagonu, widać było olbrzymie amerykańskie sombrero i opaloną twarz Heleny Pilejczykowej, obok niej stał trener Kazimierz Kalbarczyk”, pisał „Głos Elbląga . „Wjeżdżający pociąg powitały dźwięki orkiestry. A później - tradycyjne „sto lat”, transparenty, lawina kwiatów, powitania, gratulacje. Pilejczykowa, w pięknym, białym sombrero, przechodzi przez gęsty szpaler witających”, relacjonował korespondent „Panoramy Północy”.
Helena Pilejczyk nie próżnowała w czasie pobytu w Stanach Zjednoczonych i wzorem innych wypraw na zachód przywiozła sobie trochę pamiątek i gadżetów. Wśród nich było kilka buteleczek z perfumami i inne kobiece drobiazgi. Natomiast w Elblągu, w lokalnym klubie inteligenta „Czerwona Oberża” wręczono jej kolejne, ale bardziej praktyczne przedmioty, w postaci lodówki, ekspresu do kawy, dywanu, skórzanej aktówki czy pucharu . W swoim zakładzie pracy medalistka także była bohaterką, więc w dowód sympatii otrzymała od firmy… palmę w doniczce.
W sporcie nie zamierzała pozostać na laurach. A w życiu prywatnym? Na pytanie dziennikarza czy chwilową przerwę od zajęć wykorzysta na powiększenie rodziny, Helena odpowiedziała stanowczo: „wykluczone” . Ciekawe co musiał sobie myśleć jej mąż Lucjan, który siedząc na kanapie, wsłuchiwał się w pytania dociekliwego reportera.
ŁN/M
Napisz komentarz
Komentarze