Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

O panczenach Kazimierza Kalbarczyka

Człowiek bezkompromisowy i ambitny. Dumny z nazwiska i pracowity. Kazimierz Kalbarczyk zbudował sukcesy Heleny Pilejczyk, ale osiągnięcie tego faktu było niezwykłym wyzwaniem. Przypominamy jego sylwetkę i to jaki wpływ miał na karierę Lusi, kontynuując temat medalu olimpijskiego zdobytego przez elblążankę w 1960 roku.
O panczenach Kazimierza Kalbarczyka

Autor: fot. Czesław Misiuk, „Wiadomości Elbląskie” 1985 r.

Zimą 1947 roku, na naturalnym lodzie w Pruszkowie, ponownie odbyła się rywalizacja, której stawką był rodzimy tytuł w łyżwiarstwie szybkim mężczyzn. Klasyfikację znów wygrał olimpijczyk Janusz Kalbarczyk, natomiast, ku uciesze wielu, na tafli zaczęło pojawiać się coraz większe grono nowych zawodników i klubów, które oni reprezentowali. 

To wtedy Kazimierz Kalbarczyk zaskoczył wszystkich swoją postawą. Powrócił z ziem odzyskanych w rodzinne strony, aby wziąć udział we wspólnym ślizganiu się na zamarzniętej tafli. Od dawna miał szczególny związek z łyżwami, chodź, jak to bywa, nie od razu wskoczyły one na pierwsze miejsce w jego sportowej hierarchii. Dopiero, gdy w latach młodości spotkał na swojej drodze pewnego nietuzinkowego człowieka, panczeny stały się dla niego naprawdę ważne. 

1067 obywatel

„Pochodził z Czechowic spod Warszawy. Gdy wybuchła II wojna światowa był uczniem podstawówki w Pruszkowie. Tu w marcu 1942 roku został zmuszony do pracy w Fabryce Obrabiarek, ale równocześnie uczęszczał do przyzakładowej szkoły zawodowej”, pisał Andrzej Minkiewicz w jego biogramie. W czerwcu bądź lipcu 1945 roku na stałe przyjechał do Elbląga i rozpoczął pracę w lokalnej stoczni jako robotnik. „Został zameldowany jako 1067 obywatel miasta” .

Wkrótce postanowił założyć sekcję łyżwiarstwa szybkiego przy Klubie Sportowym Tabory (w Państwowej Fabryce Maszyn i Taboru Kolejowego). Klub ten powstał zaraz po wojnie, pod koniec 1946 roku. Kazimierz Kalbarczyk był jednym z jego organizatorów, więc chciał go rozwijać.

Na cześć mistrza

Elblążanin z ochotą poznawał teoretyczną i praktyczną wiedzę o ukochanej dyscyplinie oraz metodach przygotowywania jej adeptów. Przyglądał się, gdy Janusz Kalbarczyk, podczas swoich kursów, pokazywał jak trzeba trenować, aby wyszkolić łyżwiarza. Chłonął od największego specjalisty w Polsce. Można powiedzieć, że był w niego wpatrzony jak w obrazek. 

Od lat bowiem wyjątkowo go cenił. Poznał go już jako młody człowiek. Uczestnik olimpiady stał się dla niego wzorem sportowca, mistrzem, osobą godną naśladowania. „Pochodzę z Pruszkowa, który przed wojną był stolicą polskiego łyżwiarstwa. Ślizgał się tam wówczas sławny panczenista Janusz Kalbarczyk. Zbieżność nazwisk odegrała zasadniczą rolę w moim życiu. Imponowało mi, że miałem to samo nazwisko. To dzięki niemu zacząłem poważnie myśleć o łyżwach”, mówił.

To on uczył go jeździć i to w najważniejszym momencie, gdy jako młody chłopak rozpoczynał dopiero swoją łyżwiarską przygodę. „Kazimierz zaczął trenować pod okiem Janusza w Zniczu Pruszków. Robił postępy. Dostał prawdziwe panczeny, co było marzeniem wielu młodzieżowców”. Tych panczenów nie otrzymał jednak za sam trening. Podobno okazał się najlepszy w lokalnych zawodach.

Szczególna więź z olimpijczykiem odzwierciedlała się nawet w jego życiu prywatnym. Gdy Kazimierzowi Kalbarczykowi urodził się syn, ojciec nie wahał się i od razu nadał swojemu potomkowi imię na jego cześć. Jednak przygoda z łyżwiarstwem szybkim, już jako zawodnika, nie była tak efektowna jak kariera jego idola.

Człowiek bez układów

Instruktor z Elbląga do wiedzy merytorycznej dodawał także wspomniane własne zaangażowanie. „Gdy na początku lat 50-tych poznałam i brałam udział w zajęciach na lodzie, prowadzonych przez Kazimierza Kalbarczyka, od razu dostrzegłam, że był ambitnym trenerem, który dążył uparcie do wyznaczonego celu. Potrafił przede wszystkim walczyć. Najważniejsze potrzeby kręciły się wtedy wokół pieniędzy na prowadzenie sekcji, ale nie trudno było również zauważyć jego starań o pozyskiwanie nowych zawodników”, mówi Helena Pilejczyk. 

W swoim nowym mieście organizował wtedy liczne nabory. „Charakteryzował go ogromny entuzjazm. On po prostu przyciągał do siebie ludzi”, opowiada Kazimierz Kowalczyk, jego wychowanek i późniejszy prezes PZŁS. „Historię właśnie ludzie tworzą. Pasjonaci. Fanatycy. A tu, w Elblągu? Kazimierz Kalbarczyk oczywiście”, nie miała wątpliwości „Lusia” . 

Natomiast trochę inaczej określał jego osobowość inny, odkryty przez tego trenera łyżwiarz. „Mówi się o nim, że jest znakomitym szkoleniowcem, ale i nieco konfliktowym człowiekiem, bez układów, bezkompromisowym. Opinia ta ma swoje źródła w faktach. Myślę jednak, że Kalbarczyk ma pełne prawo tak postępować, ponieważ dowiódł swojej wielkiej fachowości i nie musi zdobywać pozycji pozasportowymi układami. On się sprawdza w pracy. Jest bez reszty oddany łyżwiarstwu, prostolinijny w postępowaniu”. Tak przedstawiał go Roman Rycke, mistrz Polski juniorów z lat 50-tych, późniejszy członek kadry narodowej oraz trener.

Trening po robocie

To była zima 1946 roku. Kazimierz Kalbarczyk przywiózł do Elbląga pierwsze panczeny (może nawet te od Janusza Kalbarczyka?). Organizował dzięki nim wówczas pierwsze treningi na tafli otwartego basenu. Przychodził tam ze swoimi kilkoma „podopiecznymi”, w praktyce kolegami z pracy i razem z nimi ścigał się na lodzie. Jeszcze nie był trenerem. Co najwyżej instruktorem-amatorem. 

Wtedy to działalność rozpoczynała sekcja łyżwiarska KS Tabory. Nabór do niej mógł wyglądać tak, jak do innych sekcji owego klubu. Aby zachęcić do gry np. w jego drużynie piłkarskiej, jej opiekun po prostu chodził po głośnej hali fabrycznej, rozglądał się między maszynami, obrabiarkami i dźwigami „namawiając chłopaków, aby po robocie przyszli na trening”. W przypadku panczenów chyba nie było inaczej.

Szef

Wrzesień 1950 roku. Sala świetlicy, znajdującej się przy ul. Winnej w Elblągu wypełniła się zaproszonymi gośćmi. Oni wszyscy zjawili się tam po to, aby wziąć udział w istotnym spotkaniu organizacyjnym sekcji łyżwiarskiej ZKS Stal (dawny ZKS Turmas). 

Wśród zawodników, działaczy i ludzi z lokalnej władzy, przemawiał akurat Kazimierz Kalbarczyk. Przygasił papierosa, zerknął do notatek i przedstawił „obszerny program rozwoju łyżwiarstwa szybkiego, w oparciu o basen pływacki, zamieniony zimą na lodowisko do jazdy szybkiej”. 

Po dwóch miesiącach od tego wydarzenia, Kazimierz Kalbarczyk wykonał kolejny krok w realizacji tego projektu. Pojechał do Gdańska, gdzie znajdowała się siedziba Okręgowego Związku Łyżwiarskiego (Elbląg był wtedy w województwie gdańskim), aby tam uzyskać poparcie i możliwości dalszego rozwoju sekcji w swoim mieście, także w oparciu o wykorzystanie tego lokalnego obiektu. Swoje osiągnął. „Przedstawił uchwały jakie zapadły (na zebraniu – przyp. aut.) i uznano, że Elbląg będzie głównym ośrodkiem szkolenia łyżwiarzy, a Gdańsk skupi się na łyżwiarzach figurowych”. 

Kazimierz Kalbarczyk od razu został także włączony w struktury owego Związku. Wybrano go wiceprzewodniczącym i dano „pełnomocnictwa na terenie Elbląga”. Co to oznaczało w praktyce? A to, że mógł z pełną swobodą przejąć zatem basen miejski na okres zimowy i organizować tam treningi i zawody. To był kamień milowy elbląskiego i polskiego łyżwiarstwa.

Faworyzował swoich

Kazimierzowi Kalbarczykowi bardzo zależało na sekcji łyżwiarskiej w ZKS Stal Elbląg. Tak bardzo, że ją faworyzował. W klubie był opłacanym, przeszkolonym instruktorem, który miał zajmować się również innymi sekcjami i to tak, by te rozwijały się jak najlepiej. W rzeczywistości największy postęp osiągała wtedy głównie jego grupa szybkobiegaczy po lodzie. 

Pokazywały to statystyki. Grono członków sekcji wzrosło w 1952 roku z 15 do 50 osób, podczas gdy w innych dyscyplinach tak nie było. Denerwowało to wówczas co niektórych w jego zakładzie pracy 

Kazimierz Kalbarczyk miał już jednak swoją pozycję i wykorzystywał ją, aby pomagać łyżwiarzom. O jego sportowych priorytetach i marzeniach wiele mówi fragment tekstu w zamechowskim czasopiśmie „Na Warcie Pokoju”. „Sekcję faworyzowała Rada Okręgowa oraz Rada Koła, a kol. Kalbarczyk, będąc płatnym instruktorem wychowania fizycznego na wszystkie sekcje pracę swą ograniczał tylko do sekcji łyżwiarskiej i jako kierownik doskonale zaopatrywał ją w sprzęt”. W jego przypadku przysłowiowa koszula była zdecydowanie bliższa ciału.

Wypożyczalnia łyżew

Instruktor werbował kolejnych chętnych, co ciekawe nawet wśród piłkarzy i budował coraz większą miejscową drużynę. Gdy pojawiali się nowi, otrzymywali klubowe łyżwy, ale tylko na czas treningów, które po ich zakończeniu musieli zwracać. „Na początku łyżwiarskiej kariery nie miałem oczywiście swoich panczenów, tak jak wszyscy kandydaci, dlatego musiałem je pożyczyć. Pierwsze otrzymałem akurat od… Heleny Pilejczyk. A gdy ktoś szczególnie imponował Kalbarczykowi, ten przychodził po sprzęt osobiście, na ulicę Szopena 17, gdzie mieszkał trener”, mówi Kazimierz Kowalczyk.

Trening na tym sztucznym elbląskim akwenie odbywał się w praktyce codziennie, co miało przygotować Helenę Pilejczyk i innych jego uczestników do intensywnych startów w zawodach. A tak ten cykl pamięta Roman Rycke. „W poniedziałek i wtorek mieliśmy trening szybkościowy. We środę interwały, czyli 30 okrążeń na tafli po 400 metrów każde, z 90-sekundową przerwą. W czwartek skupialiśmy się na technice. W piątek odbywały się lekkie ćwiczenia szybkościowe, bo już w sobotę i niedzielę ruszaliśmy do rywalizacji na torze”, relacjonuje. 

A później elblążanin rozpoczął pracę z kadrą narodową.

Część trzecia jutro.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama