W większości miast można wskazać miejsce, które zapoczątkowało rozwój sportowego życia. Pierwowzorem jego lokalizacji mógł być pierwszy „park gier i zabaw” lub „boisko”, będące na starcie po prostu pasem odkrytej i dostępnej zieleni. Czasem w tej wyliczance poszczególnych lokacji występowała zwykła szkoła. W Elblągu była to aktualna Szkoła Podstawowa nr 3 im. Polskich Olimpijczyków.
Dzieci rozpoczęły tam naukę w 1929 roku. A one potrzebowały warunków, aby uprawiać sport. Postanowiono wykorzystać wolny teren wokół budynku i wybudować tam kompleks, na miarę ówczesnych możliwości. Powstało więc boisko, bieżnia, trybuny i korty tenisowe.
Język sportu
Po II wojnie światowej sport na liście potrzeb w odbudowywanej Polsce, był daleko w tyle, ale w istocie jego wpływ na lokalną społeczność stał się znacznie większy niż mogło się wydawać. Okazał się wówczas uniwersalnym „językiem”, który łączył osoby przybyłe tu z daleka. Jego tworzenie nie było łatwe.
„Trzeba bowiem pamiętać, że tu na ziemiach odzyskanych tworzące się nowe struktury sportowe nie miały żadnych wzorców ani tradycji, do których mogły nawiązać i czerpać doświadczenia. Tu wszystko zaczynało się od początku”, pisał w „Wiadomościach Elbląskich”, Marian Dmowski .
Sprawdzał się jako tania rozrywka i forma wypoczynku w odradzającym się mieście. Szczególnie dla młodych ludzi. „Po 1946 roku młodzież garnęła się do sportu. On był po prostu na topie. Ministerstwo Spraw Wojskowych zdecydowało, aby dzięki niemu sposobić młodych do przyszłej walki. Wykorzystało wówczas wzorce przedwojenne”, mówi prof. Dariusz Tchórzewski, znawca polskiego łyżwiarstwa. A jaka forma aktywności cieszyła się wtedy największą popularnością? „Lekkoatletyka najszybciej zdobywała uznanie trenujących. Duże zainteresowanie przyciągała także piłka nożna”, dodaje.
Sport masowy
Coraz liczniejsza grupa sympatyków aktywności fizycznej zaczęła na trenować. Ćwiczyli, będąc zrzeszeni w strukturach miejscowych klubów czy kół, naturalnie pod okiem instruktorów. Te, powstające często przy zakładach pracy, przyciągały wielu chętnych. Nuda i chęć jak najszybszej normalizacji życia, były jednym z powodów ich coraz większego znaczenia.
Część osób trenowała w ramach zajęć szkolnych, a część przybywała dopiero po lekcjach lub pracy. Dla osób postronnych najbardziej widowiskowe były jednak nie tylko mecze piłkarskie. Ich uwaga koncentrowała się również na bieżni, świeżo utwardzonej ceglaną mączką z rozbieranych pozostałości miejscowej starówki. To po niej biegała liczna młodzież. Masowość. Tak, to był główny cel zarządzających sportem, także tych w Elblągu.
W 1952 roku gospodarzem głównego stadionu mianowano klub sportowy Stal Elbląg. Dla niej ów obiekt został kolejnym, którym administrowała . W ogóle miejscowe koła (kluby) mogły korzystać z niektórych przywilejów, ponieważ miasto udostępniało im, a także innym takim organizacjom, szkolne sale.
Mimo swoich problemów Stal starała się realizować ten nieco utopijny plan masowości sportu i zachęcać jak najwięcej młodzieży do treningu wybranej dyscypliny. W kwietniu 1951 roku ten klub poszedł jeszcze o krok dalej. Efekt był taki, że w jego strukturach postanowiono zorganizować premierowe żeńskie sekcje.
Trening dla dziewczyn
Dla kobiet powstały więc min. sekcje siatkówki i lekkoatletyki. Przyciągnęło to część chętnych pań. To jednak nie były wszystkie powody, dla których Stal stała się popularnym w mieście klubem. Wyróżniała się wśród innych, bo sportowcy, ćwiczący w jej barwach, mieli własne dresy, przez co mówiło się, że byli „dobrze i gustownie ubrani i niczego im nie brakowało” .
Helena Majcher (jej panieńskie nazwisko) była jedną z dziewczyn, trenujących w jego strukturach. Po przyjeździe do Elbląga, na początku lat 50-tych, próbowała swoich sił właśnie w lekkoatletyce – jednej z dwóch sekcji dla kobiet. I jednej z najbardziej popularnych. A zajęcia odbywały się dwa razy w tygodniu, we wtorki i piątki .
„W tym nowym dla siebie mieście gros czasu spędzałam wówczas na stadionie”, mówiła. Wyjeżdżała na zawody i brała udział w typowych dla tamtego okresu wydarzeniach – spartakiadach. „W wielu dyscyplinach byłam dobra. Radziłam sobie. W żadnej nie byłam jednak wybitna”, opowiada.
"Tylko nie sport"
Co ciekawe, jej wielu sportowych zainteresowań zupełnie nie akceptowała mama. Efekt był taki, że Helena nie przejmowała się zbytnio jej zdaniem i nadal robiła swoje. A mama była wręcz zdeterminowana, by jej córka znalazła sobie w wolnym czasie jakiekolwiek inne zajęcia.
Każde, tylko nie sport.
Skąd taka postawa? Troska o jej rozwój, którą potęgowały tylko wątłe warunki fizyczne elblążanki. „Mama zresztą zabraniała mi biegać. Ze względu na zdrowie”, mówiła . W takiej sytuacji popularna „Lusia” (Helena Pilejczyk dla wszystkich przyjaciół w zasadzie zawsze była głownie „Lusią”, a nie „Heleną”, o czym mówi Wanda Gąsiewska, łyżwiarka i jej koleżanka) musiała zacząć kombinować.
Buntowała się, co wymagało sprytu i… kłamstwa. „Moja mama nie pozwalała mi uprawiać sportu, bo byłam bardzo wątła. Wynosiłam więc po kryjomu spakowaną torbę z dresem na korytarz i pod pozorem spotkania z koleżanką, wymykałam się na treningi” .
„Mogłam iść do koleżanek kina, teatru, tylko nie na trening. Gdy tylko sprzęt był spakowany i torba stała w progu, informowałam w biegu, że wychodzę”, opowiadała o początkach przygody ze sportem . Jak widać, potrzeba ruchu okazywała się u niej silniejsza.
Łyżwiarski skaut
Jej różnorodne sportowe popisy, zaangażowanie, pasję, zauważył wtedy mężczyzna, który również pojawiał się na tym obiekcie. Odkąd zamieszkał na północy kraju, był na nim częstym gościem. I to nie tylko z racji rekreacyjnego kopania skórzanej piłki. Gdy tylko miał chwilę, aby zapalić papierosa, poprawiał okulary i analitycznym wzrokiem „łowcy talentów” przyglądał się grupie ćwiczących sportowców. On bowiem wciąż szukał kolejnych kandydatów w szczególności do swojej ciekawej łyżwiarskiej grupy w Stali, gdzie był instruktorem.
Było to, na pierwszy rzut oka, bardzo trudne zadanie. W mieście próżno było wtedy szukać nawet jednego normalnego lodowiska. Nic więc dziwnego, że w realizację tego pomysłu wierzył tak naprawdę tylko on, Kazimierz Kalbarczyk. Pasjonat, który na początku istnienia PRL-u, jeździł pociągiem przez całą Polskę, aby w trakcie ówczesnych zim poślizgać się i amatorsko ścigać, gdzieś przy silnym, lodowatym wietrze w odległych Tatrach. Jednak już w sytuacji, gdy namierzył odpowiedniego kandydata lub kandydatkę do swojej grupy amatorów, musiał przynajmniej sprawdzić, czy się nie pomylił. Łączył pasję, z obowiązkiem angażu młodych ludzi do sportu. Oczywiście sprawy łyżwiarstwa szybkiego prowadził wówczas z trochę większym zapałem.
Dylemat
Helena, biegając po torze szkolnej bieżni, pomiędzy wapiennymi liniami, przypominała mu łyżwiarkę, ślizgającą się po tafli lodu. Dostrzegł, że mimo swojej skromnej budowy ciała, łatwo nie odpuszcza. Ćwiczy ciężko, co miało swoje znaczenie. Wbrew pozorom, łyżwy i „królowa sportu” mają ze sobą trochę wspólnego.
Gdy zaczęła odnosić sukcesy w zakładowej drużynie Stali, nie było tajemnicą, że Kazimierz Kalbarczyk już miał ją na oku. „Na szpalty gazet wchodzi nowe nazwisko utalentowanej i bardzo ambitnej sportsmenki Heleny Majcher. Na razie trenuje siatkówkę, ale jak wieść niesie, Kalbarczyk usilnie namawia ją do łyżwiarstwa. Co wybierze ta piękna i zgrabna blondynka zobaczymy”, zastanawiał się redaktor „zamechowskiej” gazety „Na Warcie Pokoju” w numerze z 1952 roku .
Sportowe wakacje
Co do Heleny, okazja na test jej możliwości nadarzyła się szybko, bo już w wakacje 1952 roku. Owszem, Zamech organizował wtedy kolonie, ale były one dostępne tylko dla dzieci pracowników tej firmy. Wakacyjne zabawy odbywały się w Sopocie, jednym z najbardziej znanych kurortów w kraju.
Kazimierz Kalbarczyk wiedział o takich inicjatywach, co działało mu na wyobraźnię. Na przeszkodzie stawały jednak finanse, dlatego instruktor skrycie liczył na wsparcie ze strony innych osób lub sprzyjające okoliczności. Wkrótce jego cierpliwość została nagrodzona. Pojawiła się szansa na wyjazd. W biurach firmy postanowiono, aby do wybranej grupy kolonijnej, dołączyć ekipę łyżwiarzy. Ci skorzystali z faktu, że jako jedni z nielicznych osiągali sukcesy na skalę całego kraju, na chwałę miasta i zakładu.
„Zaproponował mi wyjazd. Cóż, były wakacje, miałam wolne, nie było co robić, nudziłam się i dlatego chętnie się zgodziłam. To była szansa, aby coś ciekawego porobić”, mówi Helena Pilejczyk. Razem z grupą kolonijną pojechała więc nad Bałtyk. Pobyt w Sopocie trwał wtedy przez dwa tygodnie, zatem miała się z czego cieszyć.
O tym wyjeździe, inaczej mówiąc „obozie kontrolnym”, informowała nawet prasa zakładowa. „Trenując lekkoatletykę i wrotkarstwo łyżwiarze przygotowują się do udziału w II Spartakiadzie w Zakopanem”, pisał… Kazimierz Kalbarczyk na łamach „Na Warcie Pokoju” .
Helena łączyła więc sobie przyjemne z pożytecznym. Mogła kontynuować niedawny klubowy trening, który bardzo lubiła, ponieważ ćwiczenia ekipy panczenistów przypominały typowe dla lekkoatletów zajęcia. Wszyscy spędzali intensywne godziny na min. imitowaniu łyżwiarskiego kroku, co nie było łatwe w grząskim i gorącym piasku plaży. Stanowiło to pewne preludium tego, co czeka tę grupę już podczas jesiennych i zimowych zajęć, stricte na lodzie.
Kazimierz Kalbarczyk dzięki koloniom mógł dokładniej poznać wypatrzoną przez siebie kandydatkę na panczenistkę i porównać jej sportowy potencjał z innymi. W szerszej perspektywie potrzebował weryfikacji już tam gdzie trzeba, czyli na tafli. Najpierw jednak musiał się jej zapytać, czy ona w ogóle tego chce.
„Słuchaj, wkrótce rozpoczynamy przygotowania do zimowego sezonu, zapraszam”, drążył i namawiał.
„Nie odpuścił”, mówi Helena Pilejczyk.
Całe szczęście.
fot. 1953 rok. Helena Pilejczyk, w środku, chętnie uczestniczyła w treningach elbląskiej Stali i brała udział w zawodach i spartakiadach młodych sportowców. Na zdjęciu prawdopodobnie podczas zajęć na stadionie przy Szkole Podstawowej nr 3 (fot. autor nieznany, „Głos Zamechu 1987”)
Część druga jutro
Napisz komentarz
Komentarze